Za oknem zima na całego, a mojej głowie... wiosna. Chyba podświadomie bardzo tęsknię za kolorami i świeżymi warzywami niekorzeniowymi, bo ostatnimi czasy mogłabym jeść tylko jedno –zieleninę. Łapię się wszystkiego, co zielone i co znajdę na straganie u ulubionego rolnika. Jarmuż zajął miejsce szpinaku, który kiedyś był moją obsesją. Jem go w zupach, piekę czipsy, kręcę pesto do makaronu, a nawet podjadam na surowo. Nie tylko ja jestem niekwestionowaną fanką tej kapusty –moje koty wręcz wariują, gdy przynoszę z zakupów kolejny pęczek (choć dzisiaj, gdy przyniosłam całą gałąź, były lekko zdezorientowane). Nie inaczej sprawa ma się w przypadku brukselki. Co trzy dni kupuję kilogram i zjadam go sama, z nikim się nie dzieląc. Praktycznie codziennie zabieram ją na uczelnię i wciąż nie czuję nudy. Tak bardzo polubiłam jej smak, że chętnie jem ją jedynie posypaną odrobiną soli i pieprzu, choć równie często przygotowuję do niej sosy. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, jak można tego warzywa nie lubić – wydaje mi się, że brukselkę ogarnęła jakaś klątwa, która jeszcze parę lat temu wisiała nad szpinakiem.