PRZENOSINY

Zapraszam na mojego nowego bloga http://klaudiaosiak.pl oraz na newsletter!

wtorek, 14 lipca 2015

Życie w wersji uważnej, czyli slowlife

uważne życie

Kiedyś, w czasach gimnazjum, ludzie bardzo kojarzyli mi się ze zwierzętami. Siadałyśmy wtedy na przerwach z koleżankami i próbowałyśmy do każdego członka klasy dopasować jakiegoś zwierzaka. Czasem zastanawiałyśmy się nad cechami charakteru, jeszcze innym razem dopasowywałyśmy pary na podstawie wyglądu, a jeszcze u innych zauważałyśmy specyficzne zachowania. Kiedy przeniosłam tę zabawę na grunt domowy, okazało się, że moja mama jest całkiem dobrym przykładem chomika.
Mam wrażenie, że wszystkie osoby, które dorastały w latach PRL-u, mają pewien syndrom chomika. Zawsze coś się może jeszcze przydać, więc warto to zachować, jeszcze inną rzecz można sprytnie przerobić (niczym MacGyver), a prawdziwa kobieta to i wiertarki się bać nie powinna. Z tegoż powodu, kiedy w Polsce niczym grzyby po deszczu z każdej strony zaczęły wyrastać second handy, moja mama stała się prawdziwą lumpeksową królową, która w każdy wtorek po pracy przynosiła do domu małą reklamówkę z ciuchami. Początkowo gardziłam nimi, bo to przecież używane, a koleżanki na pewno takie coś zauważą i jeszcze wyśmieją. Jednak z czasem mama przynosiła coraz ciekawsze okazy, często jeszcze z metkami zagranicznych marek. 

Oczywiście, wzbraniałam się jak mogłam i na zakupy z mamą nie chodziłam, więc z każdych dziesięciu rzeczy, które ona kupiła specjalnie z myślą o mnie, ja doceniałam maksymalnie jedną. Moją fascynacją były wtedy sieciówki i cieszyłam się jak głupi do sera, gdy mogłam już sama jeździć autobusem do Szczecina, do dużego centrum handlowego. Tak więc moja mama obrastała w tony ubrań kupionych w szmateksach, a ja w przywoziłam o wiele droższe (i praktycznie tej samej jakości) rzeczy, kupione w normalnych sklepach. Potem życie mi się trochę pozmieniało (no, może trochę przesadziłam, po prostu wyrosłam z bycia dzieciakiem i gust mi się w miarę unormował) i kupować praktycznie przestałam. Dziś już właściwie tego nie robię. Po co więc to piszę?

Zauważyłam, że wszystko na przestrzeni ostatnich lat robię (i większość ludzi robi) w trybie „fast”. Szybko kupuję, umawiam się na bardzo szybkie spotkania ze znajomymi, nawet gdy gotuję w domu to robię to szybko i konsumuję w trzy minuty. Nie zwracam uwagi na to, co robię, bo wszystkie czynności wykonuję automatycznie. Kiedy uda mi się już wygospodarować chwilę oddechu, nie robię tego, co sprawia, że powinnam czuć się wyjątkowo. Nie pamiętam już, kiedy założyłam swój ulubiony pierścionek z malutkim oczkiem, pozaznaczałam cytaty w książce, która wywarła na mnie ogromne wrażenie, albo dłużej zastanowiłam się nad wyborem produktów spożywczych (i nie mam tu na myśli wyboru najtańszej opcji). Jeśli jadę na wakacje, to bardzo krótkie, wizyty w domu rodzinnym zapchane mam spotkaniami, które muszę odbębnić w jak najkrótszym czasie, żeby ze wszystkim zdążyć. I wiecie co? Pewnie dzisiaj pół dnia robiłabym same nieproduktywne rzeczy po morderczym treningu, gdyby nie fakt, że od tygodnia leżę w łóżku zawalona chusteczkami i w końcu mam czas na to, by czytać książki i zastanowić się, jakiej jakości życia oczekuję.

Kompletnie nie wiem, dlaczego nie celebruję posiłków. Przecież uwielbiam gotować, uwielbiam jeść, a w ogóle nie przywiązuję wagi do tego, by czerpać z tego maksimum przyjemności. Do dziś moje najlepsze wspomnienie kulinarne to kolacja, którą przygotowała moja znajoma rok temu, gdy składałam papiery na studia i nie miałam gdzie przenocować (Meri, pozdrawiam Cię serdecznie, jeśli to czytasz!). Przez kilka godzin siedzieliśmy przy przepysznym jedzeniu, rozmawialiśmy i popijaliśmy domowe piwo. Skupienia, jakie towarzyszyło mi przy konsumowaniu każdego kęsa, do tej pory nie mogę zapomnieć. Podobnie ma się sprawa, gdy teraz wychodzę zjeść coś na mieście. Zwracam uwagę na to, co dostaję na talerzu i jak jest to podane, skupiam się na każdym, nawet najmniejszym detalu, ale w domu całkowicie olewam temat. Podobnie ma się rzecz z zakupami ubraniowymi – przez ostatni rok tak bardzo mi one zbrzydły, że nie kupiłam nic, a moje marnej jakości ubrania zaczęły się niszczyć, co sprawiało, że czułam się nijako. Wyjście po nowe spodnie (trudno się żyje z jedną parą) było dla mnie prawie traumatyczne, bo szybkie i nieprzemyślane zakupy zaczęły mnie po prostu męczyć.

To wszystko przekłada się na jakość życia – co z tego, że dbam o swój komfort psychiczny przez regularne ćwiczenia i wybieranie w miarę zdrowych produktów spożywczych, skoro nie potrafię docenić pracy, jaką w to włożyłam i porządnie się nacieszyć tymi momentami? Nawet sam fakt, że nie potrafię pogratulować samej sobie po każdym treningu sprawia, że wymagam od siebie jeszcze więcej i chcę wszystko osiągnąć szybciej. To samo zauważam w swojej kuchni. Co prawda staram się kupować rośliny od rolników, którzy wystawiają swoje kramiki na rynku, jednak nie przykładam aż tak dużej wagi do jakości innych produktów. Gdyby dłużej się nad tym zastanowić, to przecież suszone owoce, kasze, przyprawy, herbaty i inne cuda w wydaniu eko kosztują tylko parę złotych więcej, a sprawiają większą frajdę. Jest to dość snobistyczne podejście, ale skoro mam w coś inwestować pieniądze, to wolę wydać je na zdrowe jedzenie i swój rozwój, niż na kolejny poliestrowy tiszert, albo oczojebne etui do smartfona.

Mój zatkany nos prawdopodobnie odblokował mi mózg, bo w końcu widzę, że nie tak powinno wyglądać życie. Nie potrzebuję chomikowania stosu ciuchów, w których czuję się kiepsko, nie chcę jeść ryżu, do którego sos totalnie nie pasuje. To się chyba nazywa życie slow, ale ja bym to nazwała po prostu uważnym życiem. I prawdopodobnie opublikuję ten tekst (choć początkowo miał trafić w folderowe czeluści), by czasem do niego wracać. Bo chyba warto.


11 komentarzy:

  1. Sama dążę do "uważnego życia". Masz rację jeśli chodzi o jedzenie i ciuchy. "Jesteś tym co jesz", a jeśli tak jest, to w żadnym ciuchu nie będziesz wyglądać i czuć się dobrze. A jedzenie ma ogromny wpływ na psychikę. Przykładowo, czuję się o wiele szczęśliwsza odkąd jestem na weganizmie. Nie tylko ze względów ideologicznych, a raczej przede wszystkim zdrowotnych.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zupełnie się z Tobą zgadzam. Weganizm jest bardzo ożywczy. Nie raz zastanawiam się czy to nie jest jakieś wywyższanie się. Za każdym razem dochodzę też do wniosku, że przecież ŻYCIE jest luksusem. Samo w sobie i jego docenianie jest tylko oznaką tego świadomości. Bardzo zgrabnie ujęte słowa. Pozdrawiam

      Usuń
    2. Macie bardzo, bardzo dużo racji. Pamiętam, że kiedy zaczynałam swoją przygodę z weganizmem to czułam właśnie to szczęście, zaczęłam zwracać uwagę na szczegóły, jak chociażby cieszenie się z tego, że mogłam po szkole przejść się po mieście i wypić dobrą kawę. I faktycznie, to może wyglądać trochę jak wywyższanie, ale przecież o to chodzi, by doceniać sam fakt, że ma się pewne możliwości. Inni nie mają tego luksusu, więc trzeba z niego czerpać ile się da.

      Usuń
  2. Świetny tekst! Mam bardzo podobnie. Zakupy są dla mnie udręką (ale te ubraniowe, nie jedzeniowe :P), jednakże do lumpeksów lubię chodzić. Ostatnio staram się cieszyć każdym kęsem jedzenia w domu, bo tak jak piszesz, na mieście łatwiej mi się na tym skupić. A tak naprawdę czasem w ogóle się nad tym nie zastanawiam. Czasami faktycznie jestem takim automatem. Nie celebruję tego jednego dnia tak, jak powinnam. Jeszcze weganką nie jestem, na razie wegetarianką, ale faktycznie rodzaj jedzenia ma na nas wpływ. Czuję się bardzo źle jeśli zjem za dużo np. czekolady. A gdybym zjadła mniej i jeszcze delektowała się każdym kęsem, to byłoby lepiej, prawda? Razem z Tobą będę dążyć do uważnego życia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Super! Ja z jedzeniem mam bardzo podobnie - robię to chaotycznie, pochłonięcie tabliczki czekolady to dla mnie pestka, ale potem czuję się okropnie. Dlatego od poniedziałku staram się jeść świadomie (co zajmuje sporo czasu, więc muszę dopracować jeszcze swoje metody), ale już widzę zmiany w moim podejściu i cieszę się, że ten tekst Ci się spodobał. :)

      Usuń
  3. Droga Klaudio O! Twój tekst sprawił, że przypomniałam sobie, aby dzisiejszy dzień przeżyć uważnie i nie przepuścić przez palce małych/wielkich powodów do radości. Swoją drogą, bardzo zgrabnie skrojona opowieść. PS. Moja mama też kupuje tryliard ciuchów miesięcznie, z tym, że jej ulubionym sklepem odzieżowym jest LIDL.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wielkie dzięki! Takie komentarze sprawiają, że cieszę się jak dziecko i czuję, że pisane po nocach teksty mają sens! A z tymi mamami to chyba już taki syndrom człowieka po czterdziestce, nic się na to nie poradzi. PS ja też lubię się zwracać do czytelników po imieniu, więc następnym razem poproszę o podpis. ;)

      Usuń
  4. Bardzo chętnie będę śledzić Twoje kroki na tej drodze. Niezwykle mądry tekst, który zdecydowanie był wart opublikowania. XXX, Gab.

    OdpowiedzUsuń
  5. Są takie reklamy, za które dziękuję fejsubkowi. M.in. za tę polecającą ten post. Bardzo mnie zainspirował, dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uff...czyli jednak nie zrobiłam z siebie idiotki wydając zaskórniaki na tę reklamę. Cieszę się, że wpis okazał się pomocny. Pozdrawiam! :)

      Usuń