Wiem, że w Polsce wciąż jest mało miejsc, które dawałyby możliwość zjedzenia obiadu weganom. Jestem świadoma, że ich liczba wciąż rośnie, a knajpy skierowane do wszystkich starają się wplatać do menu także roślinne opcje. Cieszę się jak głupia, gdy widzę, że restauracja obok mojego domu bez problemu przygotowuje pizzę bez sera z podwójną ilością warzyw. Jednak za cholerę nie mogę pojąć, dlaczego kuchnię wegańską często traktuje się po macoszemu, a właściciele lokali skierowanych do roślinożerców nawet nie próbują wyjść poza utarty schemat podawania ziemniaków z (często niesmaczną) surówką i ogromną porcją sosu pomidorowego.
Mam wielki ból dupy, ponieważ ostatnio uporczywie wciska mi się kit. Bardzo lubię, kiedy to, co dostaję na talerzu, jest spójne (od głównego elementu aż po sałatę i sos), ma określony charakter i nie jest jedną z wielu opcji w karcie różniącymi się jedynie rodzajem kotleta. Lubię, kiedy kuchnia jest sezonowa i lokalna (a przez to przecież tańsza), serwuje dania z określonego regionu świata, albo po prostu ma określony profil. Czy jestem wybredna? Tak, bo na mieście szukam nowych smaków, które zainspirują mnie do eksperymentów w kuchni. Rozumiem, że nie wszyscy mają takie podejście i część osób może się cieszyć na wjazd talerza z ryżem, ale dla mnie jest to brak szacunku do klienta, kiedy widzę ogromną michę jedzenia, w której 3/4 objętości stanowi surowa kapusta z odrobiną kiełków, reszta to odrobina węglowodanów i dwa mini kotleciki. Tak się po prostu nie robi. Zabijanie smaku dania sosem pomidorowym (który jest dodawany już wszędzie) też jest bardzo słabym rozwiązaniem.
Wiem, że na dania wegańskie jest popyt i jakichkolwiek błędów by nie popełniali kucharze, to i tak wszystko zostanie im wybaczone. Jednak ja płaczę wewnętrznie, gdy w czerwcu widzę na tablicy z menu zupę krem z buraka, podczas gdy na straganach zalegają piękne, zielone warzywa. Rozumiem, że buraki są tanie, fajne i smaczne, ale w upalne dni o wiele chętniej zjadłabym chłodnik (podejrzewam, że 90% społeczeństwa zareagowałoby tak samo). Podobnie dzieje się zimą – kucharze chętnie sięgają po cukinię i paprykę, zamiast eksperymentować z bulwami i korzeniami, których jest przecież w brud. Zdaję sobie sprawę także z tego, że oszczędności trzeba szukać wszędzie, ale kuchnia, która rezygnuje z jakości produktów na rzecz masowości, bardzo na tym traci. Jest to dość kłopotliwe dla mnie, jako świadomej konsumentki, bo nie wiem, kogo obwiniać za taki stan rzeczy: właścicieli czy niekompetentny personel?
Oczywiście, wiem, że nie wszędzie tak jest i bardzo się z tego cieszę. Najlepszym przykładem może być moja ostatnia podróż do Warszawy, gdzie stołowałam się niczym królowa. Ba, nawet polubiłam na nowo kuchnię polską, która w wegańskiej wersji sprawdza się genialnie podczas niedzielnego obiadu. Przekonałam się, że nawet z tak banalnego produktu, jakim są ziemniaki, można zrobić fajne danie (jak chociażby kopytka, podane z sałatką z pora i jabłka). To samo tyczy się miejsc, które skupiają się na jednym daniu lub charakterystycznym składniku: o wiele lepiej smakuje falafel robiony przez kogoś, kto robi to codziennie, niż ten zrobiony w masowym fast-foodzie. Prawdą jest, że w Warszawie da się zjeść ciekawe roślinne dania tylko dlatego, że konkurencja jest bardzo duża (a co za tym idzie, jeśli jest się słabym, to po prostu się plajtuje).
Odnoszę wrażenie (oby mylne!), że osoby, które otwierają wegańskie restauracje, są zajarane samą ideą, jednak nie idzie za tym doświadczenie zawodowe. Z tego biorą się małe błędy, które kształtują charakter knajpy. A to dobór kucharza bez fantazji, a to nieadekwatny wybór profilu restastauracji czy też niespójne menu. Wydaje mi się, że kucharze, którzy pracują także z produktami odzwierzęcymi mają ciekawsze pomysły na dania roślinne, ponieważ nie boją się eksperymentów, których ja chętnie próbuję. Z moich doświadczeń wynika też, że warto czasem poczekać na obiad nawet godzinę (tak, to też się zdarza), niż jeść danie pośpiesznie odgrzewane z mikrofalówce (to, niestety, spotkało mnie parę razy).
Odnoszę wrażenie (oby mylne!), że osoby, które otwierają wegańskie restauracje, są zajarane samą ideą, jednak nie idzie za tym doświadczenie zawodowe. Z tego biorą się małe błędy, które kształtują charakter knajpy. A to dobór kucharza bez fantazji, a to nieadekwatny wybór profilu restastauracji czy też niespójne menu. Wydaje mi się, że kucharze, którzy pracują także z produktami odzwierzęcymi mają ciekawsze pomysły na dania roślinne, ponieważ nie boją się eksperymentów, których ja chętnie próbuję. Z moich doświadczeń wynika też, że warto czasem poczekać na obiad nawet godzinę (tak, to też się zdarza), niż jeść danie pośpiesznie odgrzewane z mikrofalówce (to, niestety, spotkało mnie parę razy).
Mam nadzieję, że niedługo w innych miastach rośliny także wjadą do kuchni i będą robiły ferment. Bo na pewno są na tyle ciekawym produktem, by się nimi bawić i zachwycać klientów, a nie jedynie zaspakajać pierwszy głód. Wszak najważniejszy jest smak i to on decyduje, czy do danego miejsca klienci wrócą, czy będą omijać je szerokim łukiem.
Masz całkowitą rację, też ubolewam na tym i dziwię się, dlaczego to taki problem, ale z drugiej strony jest już postęp. Kilka lat temu byłam dziwolągiem, kiedy pytałam o dania wegetariańskie, teraz wegetariańskie to standard, a czasami uda mi się wybłagać u kucharza coś wegańskiego. Może za kilka lat będziemy traktowani jak normalni ludzie :-) W Polsce temat jedzenia w restauracjach ma jeszcze inny aspekt, często normalne jedzenie też jest przygotowywane bez zaangażowania, Kiedyś otrzymałam w pizzerii gotową pizze, taką z supermarketu. Oczywiście samoobsługa it.d... tylko dlaczego cena w takim wiejskim lokalu (dosłownie) jest taka, ja we Frankfurcie nad Menem i to w samym centrum?.
OdpowiedzUsuńJa wciąż słyszę, że ludzie dostają pierogi wegetariańskie podane ze skwarkami, albo rybę zamiast "mięsnego" kotleta. ;) Na to chyba nie ma innej rady, jak tłumaczyć, tłumaczyć i tłumaczyć, może za kilkanaście lat nie będzie już takich wtop. Kwestia cen to kolejna ważna sprawa, choć bardziej złożona (wiadomo, inne zarobki, waluta, stosunek do pieniądza).
Usuńbardzo dobry wpis, zgadzam się z wszystkim co napisałaś!
OdpowiedzUsuńjestem akurat w Anglii i co mnie tutaj denerwuje to wszechobecność letnich owoców - malin, truskawek, borówek (nie, nie mrożonych!! ... chemia!) w całkiem dobrych restauracjach. zresztą nie wspominając już o warzywach. uważam, że najlepsze co można zrobić to pielęgnować skarby sezonu, tak właśnie się odżywiam i tego oczekuję, gdy wybieram się do jakiejkolwiek knajpy,bistro itp.
cieszę się, że napisałaś ten post! :)
Trafiłaś w sedno! Na początku knajpki radzą sobie dobrze, a później niestety tracą fason. Tak też często się dzieje ze "zwykłymi" restauracjami. Mi się poszczęściło i trafiłam na jedną małą knajpkę, które serwuje pyszne i pokaźne dania - nie jest stricte wegańska, to prawda, ale wybór mają dobry i można się najeść i nacieszyć oko :) Tutaj sprawdza się zasada: im mniej w menu tym lepiej, no i im mniejszy lokal, tym bardziej...hmm..swojsko. W takich miejscach mają większy szacunek do biznesu, ponieważ nie ratuje ich huczna reklama, no i tym samym mają spory szacunek do klienta :)
OdpowiedzUsuń