Babciu, dzisiaj pierogów nie zjem
Szok i niedowierzanie. Jak to możliwe? Ona? Wielbicielka tych z serem na słodko, z owocami, kapustą i grzybami, a zwłaszcza ruskich, o których mówiła: „nigdy za mało”, nie chce jeść pierogów?
Tak, babciu. Tak, mamo. Tak, ciociu.
Musicie wiedzieć, że tradycja lepienia i przede wszystkim smakowania pierogów w mojej rodzinie ma bardzo duże znaczenie. Nigdy nie zapomnę, jak któregoś wieczoru, kiedy jeszcze byłam małą kuleczką, pojechaliśmy z tatą do cioci, chyba z bardzo błahego powodu. Mimo późnej pory i zjedzonej wcześniej kolacji, ciocia (wyglądająca jak Maryla Rodowicz) nie chciała nas wypuścić z domu bez posmakowania jej ruskich pierogów. Broniłam się jak mogłam, bo przecież to brzmi dziwnie – ziemniaki i ser, na dodatek cebula, fu. Dostałam jednego i przepadłam. Buzia eksplodowała mi smakami i aromatami, poprosiłam o dokładkę, a w domu zażądałam, by następnego dnia mama ugotowała te same.
Potem przyszła kolej na słodkie, z serem, polane śmietaną. Ponieważ zawsze byłam bardzo samodzielna, jako dziecko uczęszczające do podstawówki po lekcjach chodziłam do sklepu i kupowałam te ręcznie robione, domowe, na lepienie których mama nie miała czasu. Ten obiad towarzyszył mi bardzo długo, z czasem zaczęłam wymieniać słodki farsz na mięsny, potem „dojrzałam” do klusek leniwych i kopytek. Nadzienie z kapusty i grzybów zarezerwowane było na wigilię, ale i tak nie sięgałam po nie zbyt często, to nie był mój ulubiony smak.
Kiedy moi dziadkowie wybudowali dom na Lubelszczyźnie, zostaliśmy do nich całą rodziną zaproszeni na święta Bożego Narodzenia. Dopiero wtedy poznałam pierogi z kapustą i grochem. Przez tych kilka dni tak się nimi objadłam, że nie starczało mi miejsca na inne smakołyki, zwłaszcza ciasta, które uwielbiałam na równi z pierogami.
Tak wyglądało moje dzieciństwo. Kluchy to był mój świat, tam się czułam najlepiej. Nie wiem, kiedy to się odwróciło, na pewno nie w momencie, kiedy powiedziałam rodzicom „mamo, nie kupuj mi parówek, ja już mięska jeść nie będę”.
Szpinaku, mój wybawco
Mając kilkanaście lat poszłam do pokoju moich rodziców i popłakałam się, bo byłam gruba. Nie miałam pojęcia co z tym zrobić, przecież nie jadłam mięsa, nienawidziłam warzyw, jedyny krzak owocowy, który mógłby rosnąć pod moim oknem to bananowiec. No i jeszcze moja miłość do klusek. To nie mogło skończyć się dobrze.
„A może jest coś, co lubisz jeść, jest zdrowe, a my tego nie kupujemy?” pytała zatroskana mama i siostra. Nie wiem, ile czasu zajęło, zanim wybełkotałam przez łzy „S-s-s-z-pinak”. Następnego dnia dostałam kilka paczek mrożonego szpinaku, do którego starsza siostra dorzuciła ser, śmietanę i makaron. Oczywiście, danie nie było dietetyczne, nie było nawet zdrowe, ale był to krok do przodu – zaczęłam jeść jakieś warzywo. Z czasem zaczęło robić się ich więcej, kalafior z bułką tartą, zupa pomidorowa, ogórkowa, kiszona kapusta. Jednak to nie wystarczyło, żebym z okrągłej kuleczki stała się szczupłą kreseczką. W mojej diecie wciąż było dużo cukru, czekolady, żółtych serów i keczupu. Do tego wszystkiego przechodziłam przez okres dojrzewania, buzię miałam wysypaną krostkami (które, jak się później okazało, spotęgowane były tłustą dietą), nie mieściłam się w normalny dla nastolatek rozmiar ubrań.
O moim odchudzaniu na diecie wegetariańskiej mogłabym napisać książkę, jeśli nie dwie. Wszystko, czego się wtedy nauczyłam o gotowaniu, o jedzeniu samym w sobie, o poczuciu własnej wartości, sporcie, emocjach... Dziś widzę pozytywne skutki tego, że kilka lat temu postanowiłam zacząć jeść szpinak i dzięki niemu nauczyłam się jeść smaczne i zdrowe warzywa i owoce, a co ważniejsze, odnalazłam drogę dla siebie. Właściwą ścieżką okazał się weganizm.
Wege- co?
Razem z weganizmem przyszło objawienie. Dosłownie tak się czułam rok temu. Jakbym odkryła sekret na szczęśliwe życie. Złożyło się na to wiele czynników, jednak ta decyzja była przełomowa. Oczywiście, to może wydawać się wyolbrzymieniem, ale jedzenie roślin, etyczne traktowanie siebie i innych otworzyło mój umysł do granic możliwości. Chłonę wszystko, co mnie otacza, analizuję, dużo się uczę, a co najważniejsze, cieszę się z życia.
Babciu, to ja najem się w ogrodzie
Tak powiedziałam babuni ostatnio, kiedy ją odwiedziłam. Bo tam się czułam dobrze, swobodnie. Już nie potrzebowałam pierogów, nie chciałam szpinaku z serem, po prostu skierowałam się ku krzakom ugninającym się od nadmiaru malin, a gdy palce pokryte były czerwonym sokiem wzięłam się za zajadanie złotymi renetami, dumą dziadka. Na drugie śniadanie wyrwałam kilka marchewek, kapustę, karłowate papryczki i najpyszniejsze, najbardziej aromatyczne pomidory ze szklarni.
„Wiesz, wnusiu, to twoje jedzenie to smaczne jest. I może udałoby mi się trochę schudnąć, gdybym jadła jak ty... A, jutro tej surówki więcej zrobimy, dobrze?”.
Po takim komplemencie nie można nie dostać skrzydeł.
Zapraszam i Ciebie, drogi czytelniku, do tego świata. Znajdziesz tu dobre, sprawdzone jedzenie, garść przemyśleń, zdjęcia, poznasz mnie i moje otoczenie. Chętnie pokażę Tobie skrawek wspomnień, opowiem moją historię, która ciągle się pisze i czasem nie mogę uwierzyć w to, w jakim miejscu się teraz znajduję. Obiecuję, że nie będzie nudno.
Ciekawie się zaczyna :) Pozdrawiam i czekam na więcej!
OdpowiedzUsuńDziękuję i zapraszam w przyszłym tygodniu, kiedy pojawią się pierwsze przepisy. :)
Usuń